Fundacja Serce Serc - Interwencje różne |
„Ciężko ranny, połamany pies…”
Pani poinformowała mnie, że przez 2 godziny bezskutecznie usiłowała uzyskać pomoc u innej organizacji pozarządowej. Wyjaśniłem rozmówczyni, że aktualnie nie posiadam własnej kliniki weterynaryjnej, a co ewentualnie mogę zrobić: mogę natychmiast pojechać na miejsce wypadku i zawieść rannego psa do jakiegoś zakładu leczniczego dla zwierząt, przy czym nie mamy środków ani na paliwo, ani tym bardziej na operacje i hospitalizacje tego psa. Z powodów humanitarnych zdecydowałem się pojechać na miejsce zdarzenia. Zajęło mi to około 40 minut (ambulans jechał z prędkością „na granicy przyczepności”). Oprócz GPS korzystałem ze wskazówek telefonicznych jednego Pana, od którego to o tym wypadku dowiedziała się moja rozmówczyni. Rzeczywiście, na drodze pomiędzy miejscowościami Joniec – Nowe Miasto, na skrzyżowaniu z drogą na Miszewo Wielkie leżał pies typu owczarka. Natychmiast zatrzymałem ambulans. Nawet nie zdążyłem wyjąć noszy, kiedy ów pies, który podobno był w ciężkim stanie, podobno miał połamane łapki… wstał… i podbiegł do mnie. Nie ukrywam, że opadły mi ręce. Psiak miał jakieś „stare rany” na ciele, otworzyłem przedział transportowy ambulansu, owczarek sam wskoczył do środka i ambulans udał się natychmiast do Przychodni Weterynaryjnej LUPUS w Warszawie. Z usług tej przychodni korzystałem ostatnio przy ratowaniu psiaków z Ząbek. Ponieważ nie dysponowałem przy sobie aparatem cyfrowym, a chciałem zrobić dokumentację fotograficzną tego psiaka, zadzwoniłem do Warszawy i poprosiłem jednego z Wolontariuszy, aby podjechał z aparatem do Przychodni LUPUS w Warszawie. Psiak otrzymał od lekarzy nowe imię – BARRY. Jest w wieku ok. 3-4 lat. Wesoły, żywy i przyjazny. Niepokojąca była temperatura 40,0 stopni, więc wykonano badania krwi. Barty został prewencyjnie hospitalizowany w Przychodni Weterynaryjne LUPUS.
Na fotografiach Barry na dzisiejszym spacerze:
W środę 28 lipca 2010c r. w godzinach wieczornych, ambulans transportowy Fundacji Serce Serc odwiózł Barryego do domu tymczasowego w Warszawie, zorganizowanego przez osobę, na prośbę której, wysłano na pomoc nasz ambulans. Pozostaję z poważaniem, Janusz Orzechowski
Stan wyższej konieczności? Czwartek 22 lipca 2010 r.
Gdyby dobrem ratowanym były malutkie ludzkie dzieci, wtedy o wynik (werdykt) byłbym spokojny. Ale tu chodziło o życie siedmiu malutkich psich istot. Czy potencjalna obrona będzie skuteczna… zobaczymy. Jest to zupełnie nie do przyjęcia taka sytuacja, aby administracja państwowa nie zapewniała nam leków dla zwierząt. Nie tych typu „witamina C”, tylko leków, które mogą ratować życie. Psie życie. Wczoraj w godzinach rannych otrzymałem apel o pilną pomoc dla szczeniąt ze schroniska w Gaju k. Śrema w woj. Wielkopolskim. Potrzebna była natychmiast nieosiągalna na rynku polskim surowica, niezbędna w leczeniu parwowirozy. W ratowanie tych szczeniąt zaangażowało się bezinteresownie mnóstwo wspaniałych ludzi. Cieszę się, że mogliśmy im pomóc. Apel ten opublikowany został na stronie głównej „kundelka” (ponieważ sytuacja została już opanowana, po uzgodnieniu z bezpośrednimi organizatorami tej akcji, apel został usunięty). Jeden z Wolontariuszy naszej Fundacji zaczął „obdzwaniać” warszawskie lecznice dla zwierząt. Wszędzie odpowiedź brzmiała: przykro nam, ale nie posiadamy. Pojechałem „w ciemno” do Przychodni Weterynaryjnej LUPUS w Warszawie. Jest to przychodnia, w której ratowałem ostatnio trzy powypadkowe zwierzaki z terenu gminy Ząbki. Chciałbym gorąco podziękować właścicielowi tej przychodni dr Kaputowi, który bez chwili wahania, odsprzedał nam cały posiadany zapas tego leku, porcjując go od razu na odrębne dawki dla 7 szczeniąt (po pięć dawek). Koszt zakupu surowicy (300,00 zł) został pokryty z funduszy Fundacji Serce Serc. Surowica musiała być dostarczona w postaci „schłodzonej”, więc natychmiast zakupiliśmy lodówkę turystyczną na 12V. Około godziny 16.30 surowica dotarła do schroniska. Mam nadzieję, że leki te pomogły uratować siedem psich istot.
W drodze powrotnej do Warszawy, na autostradzie, na wysokości zjazdu na Konin serce podskoczyło mi do gardła. Na poboczu przeciwnego pasa ruchu stał malutki piesek. Chciał przejść przez autostradę. Na najbliższym zjeździe zawróciłem i ponownie skierowałem jeepa w stronę Poznania. Po kilku minutach byłem już na miejscu, na szczęście psiak dalej stał na poboczu . Zatrzymałem się „na awaryjnych”, modląc się o to, abym nie spłoszył pieska. Był to malutki, czarny jamnik. Niestety, na mój widok rzucił się do ucieczki. Nie miałem przy sobie aparatu, zanim wyjąłem z jeepa telefon i zrobiłem zdjęcie, jamnik był już daleko.
Ten mały, czarny punkcik po lewej stronie na pasie zieleni, pomiędzy siatką zabezpieczającą a metalowymi barierami, na wysokości pomiędzy pierwszym a drugim TIR-em, to uciekający pies. Odszukał jakąś dziurę w ogrodzeniu i szczęśliwie opuścił pas bezpieczeństwa autostrady. Tym razem miał „szczęście”. Oby nie próbował tego więcej. Pozostaję z poważaniem, Janusz Orzechowski
Poniedziałek 19 lipca 2010 r. – godz. 22.00
Pomogliśmy w transporcie jelonka do Azylu dla dzikich zwierząt w Ogrodzie Botanicznym w Powsinie (który zgodził się przyjąć malucha), użyczając nieodpłatnie ambulans ratunkowy. Zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności, aby maleństwo miało jak najmniejszy stres oraz nie poczuło zapachu człowieka. O godz. 19.00 sarnie dziecko było już pod opieką specjalistów.
Pragniemy podziękować pracownikom Ogrodu Botanicznego PAN za okazaną pomoc. Przywóz jelonka wzbudził zainteresowanie młodziutkiego łosia, który także jest pod opieką tego wspaniałego ośrodka dla dzikich zwierząt.
Jeden weekend z życia nikomu NIEpotrzebnego psa!
Poniedziałek 21 czerwca 2010 r.
Jest piątek 18 czerwca br., późne popołudnie. Nareszcie weekend. Co prawda nie zapowiada się ciepło, ale to nie osłabia naszego entuzjazmu. Tym bardziej, że wszyscy, ja, mąż i nasza Solka (sunia adoptowana z „Palucha”) cały tydzień niecierpliwie czekamy na to, by w końcu wyrwać się z miasta i odpocząć na łonie natury. Trasa ta sama, co zwykle – Stanisławów Pierwszy, Nieporęt, Zegrze Południowe. Miniemy jeszcze jedno skrzyżowanie i będziemy na miejscu. Jeśli możemy mówić o skrzyżowaniu, ot, zwykła jednopasmowa droga asfaltowa oddzielająca pola uprawne od pojedynczych zabudowań, krzyżująca się z ubitą drogą gruntową prowadzącą między polem żyta i rzepaku. W momencie, kiedy dojeżdżamy do wspomnianej krzyżówki, dostrzegamy leżącego na „gruntówce” długowłosego owczarka niemieckiego. Nie wierzymy własnym oczom! Szukamy wzrokiem właściciela – bezskutecznie. Zatrzymujemy samochód, wysiadam, próbuję podejść mówiąc do niego (niej?). Psina zrywa się na równe nogi i kuląc ogon ucieka prosto w zboże. Od razu widać, że jest bardzo wychudzony i zaniedbany. W ostatniej chwili dostrzegam zwisający z ogona albo pupy sznurek. Wracam do samochodu, jeszcze chwilę czekamy. Może wyjdzie? Opowiadam mężowi o sznurku, kłębią nam się różne myśli: może sunia szczenna, porzucona przez właściciela bez serca, oszczeniła się w polu, może to pies / sunia, porzucony przed wakacjami, bo właściciel chciał bezproblemowo pojechać na wycieczkę zagraniczną, więc przywiązał psinę sznurkiem za ogon, żeby nie biegł za oddalającym się samochodem .... Jedno zgadza się na pewno – PORZUCONY PRZEZ OKRUTNEGO I BEZMYŚLNEGO WŁAŚCICIELA! Pozostawiony na skrzyżowaniu, wśród pól, na pastwę losu i obcych ludzi.Z bolącymi sercami decydujemy, że przyjedziemy z powrotem jutro, bo na tą chwilę psina tak się wystraszyła, że nie chce wyjść do nas. Nazajutrz, wsiadamy w samochód i jedziemy. Leży na łączce w obrębie skrzyżowania, na boku. Pierwsza myśl – za późno! Wysiadam, idę szybkim krokiem w jego stronę. Dyżurny oddziału straży w Legionowie niezbyt uprzejmie informuje, że takiego patrolu nie mają i odsyła mnie do jednostki lokalnej w Serocku, dzwonię więc do Serocka. Telefon odbiera starsza pani i z rozbrajającą szczerością mówi, że jest bezradna, nie może mi pomóc i kieruje mnie bezpośrednio do funkcjonariusza patrolu. Moja cierpliwość zaczyna się powoli kończyć. Dziękuję pani i rozłączam się. W tym czasie zdążamy wrócić na skrzyżowanie. Wysiadam z samochodu z puszką psiego jedzenia i jednorazową miseczką, ale w krzakach przy drodze zauważam dwie solidne psie miski – najwidoczniej któryś z mieszkańców zlitował się nad zwierzęciem głodującym i cierpiącym z powodu pragnienia. Czyszczę miskę z resztek i wrzucam zawartość kilogramowej puszki. Rozglądam się, ale psina leży w trawie, jakieś 50 m od nas i wcale nie ma zamiaru podejść. Odjeżdżamy powoli, obserwując czy podejdzie do misek. Niestety, strach jest silniejszy nawet od głodu...
Pytam męża co jeszcze możemy zrobić, gdzie zadzwonić, bo od Straży Miejskiej próżno czekać pomocy, której po prostu nie chcą nam udzielić. Mają nas i skrzywdzonego psa w ... głębokim poważaniu. Jest sobotnie popołudnie, a mnie skierowano ostatecznie do Referatu Ochrony Środowiska UG w Serocku, który będzie czynny dopiero w poniedziałek! Przecież w takiej sytuacji nie możemy czekać! W poniedziałek będziemy od rana w pracy, w Warszawie! Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden nr telefonu, zapisany na wszelki wypadek kilka lat temu Pogotowie Ratunkowe Dla Zwierząt. Chwytam się telefonu jak tonący brzytwy. Odzywa się uprzejmy głos i pyta w czym może pomóc. Nakreślam sytuację, opisuję bezużyteczność i bierność Straży Miejskiej, swoje głębokie rozczarowanie ich obojętnością na krzywdę zwierzęcia i po chwili rozmowy zapada decyzja – Pan Janusz przyjedzie ambulansem i podejmiemy próbę złapania psiny.
Niestety, mimo naszych wysiłków dwugodzinna próba zwabienia i założenia obróżki spełza na niczym. Krzywda zadana przez człowieka zbyt boli, by ponownie zaufać „dwunogom”. Postanawiamy spróbować jeszcze raz jutro. Przy użyciu środka uspokajającego podanego w jedzeniu, który otrzymaliśmy nieodpłatnie, dzięki bezinteresownej pomocy od pana doktora, prowadzącego gabinet weterynaryjny w Stasim Lesie. Pan Janusz bez wahania deklaruje możliwość przyjazdu i ponowienia akcji ratunkowej także w niedzielę. Niedziela nie przynosi nam jednak nowych nadziei, a raczej rozczarowanie. Znajomi przejeżdżający rano przez skrzyżowanie mówią, że nigdzie nie widać psiny. Postanawiamy odczekać trochę i jedziemy sami. Niestety, mimo usilnych poszukiwań, przeczesania krzaków i obserwacji pól, nie udaje nam się namierzyć zwierzęcia. Jedyne, co możemy zrobić to wypełnić miski jedzeniem i świeżą wodą. Dzisiaj musimy wrócić do domu... Kontaktujemy się z Panem Januszem i przekazujemy informację o niepowodzeniu. Ta „przygoda”, oprócz pozostawienia strasznego niesmaku, zmusiła nas do zastanowienia nad jednym: za co Straż Miejska bierze pieniądze, płacone jakby nie było z naszych podatków?! Co to za bujda, ten eko – patrol, który w rzeczywistości “jako tako” funkcjonuje jedynie na terenie Warszawy? Przy okazji opowiadania historii psiny naszym znajomym, usłyszeliśmy tylko niepochlebne opinie na temat sposobu działania, lub raczej niedziałania Straży. Każda z osób, biorących udział w rozmowie miała jakieś swoje doświadczenia, kiedy potrzebowała pomocy i przychodziła ona albo bardzo późno, albo była nieskuteczna. W internecie także można się natknąć na mrożące krew w żyłach relacje, świadków interwencji, prowadzonych przez Straż Miejską. I bynajmniej, nie chodzi w nich o brutalność bandytów czy chuliganów! Po co więc utrzymywać z pieniędzy podatników instytucję, która nie jest w stanie wypełniać prawidłowo nałożonych na nią obowiązków?? Wydaję mi się, że każdy świadomy podatnik, powinien sam przemyśleć zasadność topienia ciężko zarobionych przez siebie pieniędzy w studni, której dno wyznaczają bezduszne przepisy i równie obojętni funkcjonariusze państwowi. Imię i Nazwisko
Udzieliliśmy pomocy młodej wronie… Wtorek 8 czerwca 2010 r. – godz. 16.25 W dniu dzisiejszym o godz. 14.38 otrzymaliśmy informację od mieszkańców posesji przy ul. Złoczowskiej 17 w Warszawie, że na terenie wewnętrznego ogródka przebywa młoda wrona, która prawdopodobnie ma uszkodzone skrzydła i spuchniętą łapkę. Na miejsce wysłano ambulans ratunkowy Fundacji Serce Serc. Ptak został przewieziony na konsultację do lecznicy weterynaryjnej przy ul. Ateńskiej. Lekarz nie stwierdził złamań oraz zalecił tygodniową obserwację ptaka. Konsultacja lekarska została udzielona bezpłatnie, za co serdecznie dziękujemy. Młoda wrona została odwieziona i oddana pod opiekę osób, które zgłosiły zdarzenie.
Wielki Piątek, 2 kwiecień 2010 r. Ewa Wiśniewska
Porzucony, ranny pies trafił do warszawskiej kliniki! Wtorek 16 marca 2010 r.
Gizmo wrócił do swojego domu...!
Czwartek 11 marca 2010 r.
Właściciel psiaka dotarł do nas poprzez ogłoszenie poszukiwawcze zamieszczone na serwisie gumtree. O godzinie 10.54 ambulans Ambuvetu przywiózł Gizmo do jego domu. Mamy nadzieję, że Gizmo już nigdy więcej się nie zgubi. Właściciel Gizmo nie został obciążony jakimikolwiek kosztami (koszty dwukrotnego transportu ambulansem Ambuvetu ok.120 km zostały pokryte z funduszy Fundacji Serce Serc).
Lucky pojechał do nowego domu do Białegostoku!
Chciałbym podziękować WSZYSTKIM zaangażowanym w akcję pomocy dla Luckiego za przesyłkę (formatu A-4), która dotarła do mnie…. (osoby zainteresowane wiedzą o co chodzi). Naprawdę… do głębi mnie Państwo wzruszyliście. To była wielka przyjemność z Państwem współpracować. Serdecznie dziękuję! Janusz Orzechowski
Jeśli ktoś z Państwa chciałby adoptować tego cudownego pieska, wspomóc finansowo lub rzeczowo jego dalszą rekonwalescencję, proszę o kontakt telefoniczny do Wolontariuszy, którzy udzielą wszelkich informacji na temat Luckiego. Pani Jola tel. kom. 604 172 408 Cieszę się, że mogłem pomóc temu psiakowi choćby poprzez organizację transportu do Białegostoku. Lucky… bądź szczęśliwy!
Janusz Orzechowski
Nie zdążyliśmy…! Czwartek 14 stycznia 2010 r. – godz. 16.35 Chciałbym podziękować funkcjonariuszom Straży Miejskiej z Radzymina za reakcję oraz za to, że nie pozostali obojętni na los tego zwierzaka.
Pozostaję z poważaniem, Janusz Orzechowski
|